Nie ma głupich pytań, ale są obraźliwe
- Krzysztof Klejnowski

- 28 wrz
- 7 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 30 wrz
Czy faktycznie kto pyta nie błądzi?
Zawsze, na każdym poziomie edukacji, trafia się nauczyciel, który mając dobre intencje, chce jakoś ożywić swoje lekcje, więc gorliwie zachęca klasę do zadawania pytań. W końcu rola pytań w nauce jest fundamentalna. To kluczowe narzędzie do budowania głębokiego zrozumienia. Nic więc dziwnego, że powiedzenia „kto pyta nie błądzi”, „nie ma głupich pytań” i trochę bardziej oldschoolowe „koniec języka za przewodnika” są powszechnie znane i chętnie stosowane, właśnie przez nauczycieli i korepetytorów. Zwłaszcza że niewiedza wiąże się w naszej kulturze ze wstydem, który każe nam się schować i udawać, że my przecież wszystko doskonale rozumiemy. Stąd cisza i brak chętnych do odpowiedzi w klasie jest powszechna, zwłaszcza przy trudniejszych zagadnieniach.
Czy takie zachęcanie do zadawania pytań jest skuteczne? Trochę tak, bo zwykle trafi się jakiś uczeń, który nie mogąc już wytrzymać zażenowania, w jakie wprawia go milcząca klasa, bierze na siebie ten ciężar i wierząc nauczycielowi, że „nie ma głupich pytań”, zabiera głos. I bardzo dobrze, bo faktycznie, tak w edukacji jak i w życiu, warto jest stawiać pytania i szukać odpowiedzi. Niestety nauczyciele zapomnieli powiedzieć nam, że owszem, może i nie ma głupich pytań, ale są takie, które mogą kogoś zranić lub obrazić. I mimo, że nikt nas tego nie uczył, jesteśmy biegli w posługiwaniu się nimi.
Koraliki żenady
Ostatnio było głośno o niestosownym pytaniu jakie usłyszała Iga Świątek na konferencji pomeczowej podczas turnieju US Open. Dziennikarz, po wygranym przez Igę meczu, uznał, że jest to idealny moment, aby dowiedzieć się, czy zawodniczka rozważa wplecenie koralików we włosy… Przyznam, że jak to piszę, a minęło już trochę czasu, to nadal nie mogę sobie wyobrazić, co ten dziennikarz sobie myślał. Iga, bez pardonu, wypunktowała, że pytanie jest nie na miejscu, a sam dziennikarz uciekł z sali.
„Co to jest za pytanie, przepraszam. Czy myślałam o tym, aby wpleść sobie koraliki we włosy? Nie. O co chodzi? Co to jest za pytanie?” - Iga Świątek
Opinia publiczna była w tym temacie jednomyślna. Zachowanie dziennikarza Tomasza Moczerniuka potępiono, a on sam próbował się jeszcze tłumaczyć, że chciał w ten sposób rozładować napięcie nawiązując do kultury USA, ale według mnie to nie ma sensu.
To pytanie moglibyśmy nazwać po prostu głupim, ale dlaczego ono wzbudza takie emocje? Bo jest też obraźliwe. Pytanie zawodowej sportsmenki o kwestie związane z wyglądem, to zakładanie, że wygląd jest dla niej najważniejszy. Bo przecież jest kobietą. Wyobrażam sobie, że w innym kontekście podobne pytanie mogłoby mieć sens. Gdyby Iga udzielała wywiadu dla Vogue i rozmowa zeszłaby na inspiracje modowe, później na włosy, to byłoby okej. Ale tutaj, Iga była po wygranym meczu, wszyscy dziennikarze pytają o grę, o taktykę, o następny mecz, a on zadaje takie pytanie. Nie ma więc znaczenia, że najlepsza polska tenisistka podporządkowuje całe swoje życie ciężkiej pracy na korcie, co przekłada się na wygrane mecze - zawodowy dziennikarz z redakcji sportowej ma w takiej sytuacji ochotę pofantazjować o koralikach we włosach. Kontekst ma znaczenie.
Jeśli pyta się kogoś specjalizującego się w danej dziedzinie o całkowicie niepowiązane z tą sferą rzeczy, to jeśli sytuacja jest oficjalna (a wywiady są taką sytuacją, nawet jeśli mają lekki ton), to trzeba zastanowić się po co w ogóle to pytanie zadajemy. I czy przypadkiem nie chcemy przemycić w ten sposób jakichś naszych obraźliwych tez.
Q&A czy uszczypliwości w formie pytań?
Takie pytania mogą być też znacznie subtelniejsze. Wiedzą o tym doskonale influencerki robiące na swoich profilach Q&A. Większość nie pokazuje tych niestosownych pytań publiczności, bo i po co, ale np. Agata Rubik, co jakiś czas przedstawia z czym musi się mierzyć. Większość tych złych pytań udaje zainteresowanie i troskę, ale są w nich zawarte jakieś założenia. Np. „czemu posłaliście dzieci do szkoły brytyjskiej skoro przeprowadziliście się do USA?” albo „nie ma już u ciebie takich ładnych zachodów słońca? Bo coś ostatnio nie pokazujesz”. To oczywiście nie jest tak dotkliwe jak hejt, ale te pytania pokazują że ludzie kochają wytykać innym niedociągnięcia. Nawet urojone. Może Agata nie planowała przeprowadzki do USA na etapie wybierania dzieciom szkoły. Może podoba jej się brytyjska wymowa. Może nie wrzucała zdjęć zachodu słońca, bo nie chciała zanudzać już tym swoich followersów. Jest masa normalnych wytłumaczeń, ale te pytania zawsze sugerują adresatowi jakieś niedociągnięcia, głupotę albo błąd.
I cóż, wstyd się przyznać, mi też raz zdarzyło się zapytać wyjątkowo niespójną inflencerkę, jak jej idą zaczęte w zeszłym roku studia. Przyznaję się, miałem złe intencje. Czułem, że ich nie kontynuuje, a tyle było relacji mówiących o tym, jaka to nowa super droga życiowa, jaki przemyślany był wybór samej uczelni i miasta, do którego się przeprowadza. I faktycznie okazało się, że rzuciła uczelnię. Tylko co mi do tego? Przecież to jej sprawa, że zmienia zdanie co chwilę. Jeśli mi to przeszkadza to mogę przecież nie obserwować, a tym bardziej się nie odzywać. I faktycznie, po tamtym pytaniu, przestałem ją obserwować. Minęło parę tygodni, a ja poczułem ulgę, bo jej treści mnie już nie denerwowały. Więc po co w ogóle śledziłem jej profil?
Coś takiego nazywa się hate-following. W takiej relacji może chodzić o kilka rzeczy, ale podejrzewam, że najczęściej chodzi o poczucie wyższości nad obserwowaną osobą. Patrzenie na te jej cechy, które uważamy za mankamenty, sprawia nam przyjemność, bo to podnosi nam samoocenę. Okropna sprawa. Polecam zrobić sobie kuratelę obserwowanych kont, żeby upewnić się, że nie ma tam ludzi, z którymi mamy taką niezdrową relację. Nawet jeśli te osoby nie wiedzą o naszym istnieniu. Na krótką metę hate-following może być przyjemny, ale nie warto tak budować poczucia własnej wartości.
To kiedy dzieci?
Przykład tak oczywisty, że nie sposób go pominąć. Klejnot w koronie niestosownych pytań. „To kiedy dzieci”, „A co Ty tak schudłaś, chorujesz na coś?" albo „To kiedy ślub?" Pytania tego typu nie są zarezerwowane tylko dla członków rodziny, bo i znajomi potrafią tak przywalić, ale trzeba przyznać, że familia się w nich specjalizuje. Swego czasu dużo się o tego typu pytaniach mówiło. Temat przebił się do mainstreamu, ale ja postaram się odrobinę stanąć w ich obronie.
Oczywiście, że nie ma nic miłego w tym, jak kolejny raz Mama pyta Was, kiedy dziecko. To wasza decyzja i macie prawo nie chcieć dziecka, lub nie mieć ochoty tłumaczyć, dlaczego nie macie. Ale wydaje mi się, że w większości przypadków, za tego typu pytaniami, nie stoją złe intencje. To odróżnia je od obraźliwych. Wynikają raczej z różnicy pokoleń, prawdziwej troski i tego, że pojęcie szczęścia i dobrobytu może się drastycznie różnić między dziećmi, a rodzicami. Ta świadomość może nie ułatwia odpowiadania, ale może spowoduje, że zanim odetniemy się od rodziny, która „w ogóle nas nie rozumie!”, postawimy sobie jeszcze raz kilka fundamentalnych pytań.
Szewc bez butów pyta
Wracając do Pana Tomasza i fascynujących go koralików. To, że my, prości użytkownicy języka i pytań, ulegamy czasem naszym małym instynktom i dajemy się ponieść zazdrości, to jedno. Ale zawodowy zadawacz pytań, jakim jest dziennikarz, powinien chyba wiedzieć lepiej? Jego rolą jest zadawanie trudnych pytań, ale trudne, nie znaczy z tezą, albo podszyte intencją ośmieszenia. To niestety nie jest problem wyłącznie dziennikarzy. Współcześnie, każdy może tworzyć media. Nawet ten tekst jest częścią mediów. Ta powszechność powoduje, że przestrzeń internetu wypełniają zadawacze pytań, którzy chcą wyrządzać szkodę, dla swojego pożytku.
Mały przykład z ostatnich dni. Katarzyna Lubnauer, Sekretarz stanu w ministerstwie edukacji narodowej Polski, została poproszona o rozpoznanie flagi. Od razu przyznała się, że nie wie, jakiego państwa jest to flaga. Oczywiście temat podchwycili konkurenci polityczni i przeciwnicy pani Katarzyny. Wylało się wiadro pomyj, bo „jak ona może pracować w ministerstwie edukacji i nie znać flagi Bułgarii?!” Od polityków powinniśmy wymagać więcej i moja opinia nie ma związku z oceną pracy Pani Katarzyny Lubnauer, ale zastanówmy się chwilę. Czy my serio wymagamy, żeby pracownicy ministerstwa edukacji, znali cały program nauczania na blachę? Ze wszystkich przedmiotów na raz? Bo jeśli nie znają, to znaczy, że są oszustami i nie nadają się do tej pracy? Bo to właśnie imputuje to pytanie. Oczywiście powinni być dobrze wykształceni, ale wymaganie, że będą wiedzieć wszystko o wszystkim jest nierealne.
Doskonale wie to tiktoker vv_mati, który to pytanie zadał, bo na takich „wpadkach” polityków zbudował swoją popularność. Jego intencja jest oczywista. Chce, żeby adresat pytania nie znał odpowiedzi. Chce żeby się ośmieszył. To się będzie klikać, a konsekwencje, które zostaną z upokorzoną osobą, jego już nie interesują. Mogli się przecież lepiej uczyć. Daleko mi do współczucia politykom, ale to jest kolejny mały element, który napędza podziały i niechęć do drugiej strony. Wystarczająco dużo w tym temacie robią sami politycy. Nie pomagajmy im. Świetnie dają sobie radę sami.
Okres i owulacja
Moja krytyka ośmieszania niewiedzy ma jednak granice. Gdy dziennikarka Magdalena Pernet zapytała swoich rozmówców, Andrzeja Kosztowniaka (PiS), Marcina Karpińskiego (Nowa Lewica), Ireneusza Rasia (PSL) i Adriana Witczaka (KO) o to, czym się różni okres od owulacji, ich niewiedza nie spowodowała, że zechciałem ich bronić. Dlaczego? Przecież to taka sama sytuacja jak z Katarzyną Lubnauer. No właśnie nie. Bowiem panowie bardzo chętnie wypowiadali się na temat zasadności nowego przedmiotu szkolnego o nazwie edukacja zdrowotna. Kiedy jesteś politykiem, a więc decydentem i wypowiadasz się na jakiś temat, że coś nie jest potrzebne, to dobrze by było jakbyś znał elementarne podstawy tematu, w którym się wypowiadasz. Dziennikarka błyskotliwie zauważyła, że panowie zapewne nie wiedzą o czym mówią i skutecznie to udowodniła, zadając jedno właściwe pytanie. To kontekst determinuje zasadność pytania.

Widziałem parę głosów, że takie pytanie z zaskoczenia, że stres na wizji i nawet bym to częściowo rozumiał, bo gdybym ja miał nagle w telewizji opowiadać o różnicach między okresem a owulacją, to czułbym tremę. Ale oni wypowiadali się w temacie, jak eksperci, a nie znali podstawowych pojęć. Zwykły ja, bez sprawdzania, jednak znałem odpowiedź. Chociaż przyznaję, że potem upewniłem się w Googlu czy dobrze myślę.
Niewidoczna część każdego pytania
Nie chcę zniechęcać Cię do zadawania pytań. Powinniśmy ich używać jak najwięcej, bo tylko stawiając pytania jesteśmy w stanie zrozumieć świat, ale używajmy ich świadomie. Zbyt często traktujemy pytania jak absolutnie bezpieczną część języka, która nie może wyrządzić krzywdy. Przerzucamy odpowiedzialność na odpowiadającego na pytanie, bo przecież powinien coś wiedzieć, albo skoro nie mówi, to kłamie. „Ja tylko zadaję pytanie”, a odpowiedź to już powinność adresata. Tymczasem to kontekst i intencja decydują o znaczeniu pytania. Tak samo sformułowane, może być: czasem obraźliwe, uszczypliwe, a czasem absolutnie neutralne. Kontekst jest niewypowiedzianą częścią pytania. Dlatego warto go znać i pytać z dobrą intencją.
Podobał Ci się ten tekst? Masz coś do dodania? Śmiało dodaj swój komentarz, żeby rozpocząć dyskusję. A jeśli chcesz więcej, to zapraszam Cię do dołączenia do mojego newslettera, w którym znajdziesz więcej moich treści, które nie pojawiają się na stronie.


Komentarze